Gruzja, Tbilisi

tysiąc światełek

31 października 2010; 2 410 przebytych kilometrów




tbilisi



Niecałe trzy godziny i już Tbilisi. Miasto świeci w dole tysiącami migoczących światełek - wygląda to niesamowicie pięknie! Faktycznie - jakby gwiazdy schodziły tu spać. Niestety na górze szaleje wiatr, turbulencje są spore, a uczucie jednak całkiem inne niż w Antku. Nie żebym się bała ;) Lęk jest raczej intuicyjny, bo rozum wie, że to normalne, tyle że po prostu nieprzyjemne.
Od razu wymieniamy trochę euro w kantorze. Kurs nie taki zły, nieco tylko gorszy niż w mieście. Jeszcze kontrola paszportów i już jesteśmy w Gruzji! :-D

Na lotnisku wita nas Koka. Zabiera nas i jeszcze dwóch ziomków, po których nikt nie przyjechał od Iriny - to już drugi taki przypadek, o którym słyszę w tym roku... Jedziemy czerwonym Civiciem, o jakim niegdyś marzyłam ;) Koka obwozi nas trochę po centrum, pokazuje Plac Wolności z ogromną kolumną i informacją turystyczną. I fajnie, bo potem okazało się, że nie mieliśmy już w ogóle czasu tu wrócić ;)

Koka zawozi nas do hostelu. W planach mamy nie spać - szkoda na to czasu, skoro tylko marny tydzień tu będziemy. Chcemy od razu wyruszyć na zwiedzanie miasta. I dziś jeszcze o jakiejś sensownej godzinie wyruszyć do Kazbegi. Nie jest to jednak takie proste, na początek od razu dostajemy wina i czaczy ;) Nie można się nagadać, choć jest środek nocy.

W końcu jednak wychodzimy z hostelu, jest wpół szóstej rano - w sam raz czas na poranny spacer ;) Koka mówi, że jest bezpiecznie, nie ma się czego bać. I faktycznie, kilka razy spotykamy ten sam radiowóz, który krąży po ulicy.
Mijamy kościół Św. Nikołaja. Po drodze z jednego z mostów mamy piękny widok na miasto i rzekę. Postanawiamy dotrzeć do Cmida Sameba - największego (ponoć nawet na całym Kaukazie) i pięknie teraz oświetlonego kościoła.

Miasto o tej porze jest przepiękne! Na ulicach prawie pusto. Spotykamy tylko kilku ludzi sprzątających ulice, jakieś babcie siedzące w ciemnym zaułku, przebierające koper.
Mijamy śliczne kamienice. Domki są naprawdę piękne, gdy kiedyś będzie to wszystko wyremontowane i odnowione, to będą jedne z najpiękniejszych kamieniczek, jakie widziałam w życiu. Ale takie stare i nieco się sypiące też mają swój niewątpliwy urok. Zaglądamy na ciemne podwórka. I idziemy po prostu przed siebie, w górę i w dół, gdzie oczy poniosą, nie spiesząc się i starając się dotrzeć do Cmida Sameba. To chyba najlepszy sposób na zwiedzanie miasta - po prostu zagubić się w uliczkach.
Wspinamy się na wzgórze z kościołem - piękny to spacer. Nie mogę się napatrzyć na te stare domki!
W końcu jest Cmida Sameba. Z bliska robi spore wrażenie, bo naprawdę jest ogromny i stoi na jeszcze większym dziedzińcu. Pora jest idealna, atmosfera niesamowita, świta już powoli, niebo robi się granatowe, pieją koguty, wokół wieży kościoła krążą ptaki. Obok stawek z kaczuszkami, pstrykam i pstrykam zdjęcia i dobrze, bo gdy robi się jaśniej, oświetlenie zostaje wyłączone!
Wnętrze nie zrobiło na mnie jakiegoś super wrażenia - to zwyczajna cerkiew. Jest kilka srebrnych ikon, jakaś stara księga. W bocznej kapliczce trwa akurat nabożeństwo.
Jest okropnie zimno, zastanawiamy się, czy na pewno jechać dziś do Kazbegi, bo szczyty okolicznych gór toną w chmurach.

Schodzimy w dół, obok chyba pałacu prezydenckiego, przy którym pełno jest strażników. Grzeczna jestem i nie robię zdjęć, ale nawet w pobliskiej ślicznej uliczce zwracają mi uwagę, że i tu nie można - pełno ich stoi w bramach, jeden idzie nawet za nami dopóki nie schodzimy całkiem na dół. Hmm, któż tam mieszka, że nie można fotografować?

Przechodzimy na drugą stronę rzeki, kierujemy się teraz ku restauracji, którą polecił nam Koka. Mijamy bardzo charakterystyczny szklany most dla pieszych. Ciekawie to wygląda, trzeba przyznać. Z nadrzecznej promenady widać kościółek wzniesiony na skale i pomnik dawnego króla Gorgosała.